Trujące umowy frankowe. Jak długo jeszcze?
Trybunał – ziemia nieznana.
Kiedy w połowie roku 2015 pracowałem przy tworzeniu „Białej Księgi kredytów we frankach w Polsce” dla Stowarzyszenia Pro Futuris naliczyłem jedno orzeczenie Sądu Najwyższego, które odnosiło się do orzeczeń TSUE dotyczących umów finansowych. Pytań do TSUE ze strony polskich sądów nie było żadnych. Tym co zmieniło percepcję wyroków TSUE była dopiero sprawa C-260/18, znana powszechnie jako sprawa państwa Dziubak. Najpierw opinia Rzecznika Generalnego TSUE w czerwcu 2019, a później wyrok w październiku 2019, zelektryzowały opinię publiczną. W mijającym roku 2023 tylko grudniu pojawiły się trzy orzeczenia w „polskich” sprawach TSUE, a w całym roku było ich osiem.
Pionierowie.
Pierwsze procesy wszczynane począwszy od 2012 roku przez ludzi, którym bank udzielił kredytu „we frankach”, były prowadzone łagodnie mówiąc ze zmiennym szczęściem. Opłaty wynosiły 5 % wartości sprawy, za niepłacenie rat groziła natychmiastowa egzekucja na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, dopuszczalność ustalenia w sentencji wyroku nieważności umowy była kwestionowana, dochodzenie zwrotu rat zapłaconych w CHF było możliwe tylko po przeliczeniu na PLN, a zamiast kursu bankowego często przyjmowano kurs NBP. Od roku 2015 sytuacja ulegała powolnej poprawie, ale to dopiero w koniec roku 2019 zmieniły się reguły gry.
Przełom.
TSUE stwierdził 3 października 2019, że umowa kredytowa, która przewiduje ustalanie wysokości raty na podstawie zmiennego kursu walutowego ustalanego codziennie przez bank jest nieuczciwa i przez to może być nieważna, a sąd nie może wprowadzać do umowy elementów (takich jak kurs NBP), których nie przewidziały ani strony, ani ustawodawca, przy czym konsument może zrezygnować z nieważności, ale sąd nie może go w tym wyręczać.
Odstraszanie.
Już na drugi dzień po wyroku pojawiło się w przestrzeni publicznej ostrzeżenie ze strony banków, że upadek umowy „frankowej” będzie oznaczał naliczenie wynagrodzenia za bezumowne korzystanie z kapitału, bo nie ma darmowego kredytu, tak jak nie ma darmowego obiadu. Otóż darmowego obiadu nie ma, bo przedsiębiorstwo, które serwowałoby obiady „drugiej świeżości” byłby od razu zamknięty przez właściwe organy nadzoru. W przypadku instytucji kredytowych sprzedaż wadliwych produktów nie wiąże się z zakończeniem ich działalności, stąd sens „darmowego kredytu”.
Drugi raz Trybunał.
Przekonaliśmy się o tym w połowie 2023 roku, kiedy TSUE w wyroku zapadłym w sprawie pana Szcześniaka potwierdził to, co prawnicy wiedzieli już od 2019 roku: nie ma bezumownego wynagrodzenia, które zastępuje wynagrodzenie przyznane umową nieważną, bo nieuczciwą. Trybunał nie po raz pierwszy podkreślił, że ochrona konsumenta nie może być położona na ołtarzu stabilności rynku finansowego. Rynek finansowy ma działać uczciwie, za co odpowiadać ma organ nadzoru, podobnie jak odpowiada za stabilność rynku finansowego. Odgrzewany kotlet serwowany wcześniej pod nazwą „too big to fail” nie znalazł tym razem amatorów.
Toksyczne kredyty.
Kredyty denominowane, a później też – indeksowane do walut obcych, głównie do CHF, dotknięte były zasadniczo potrójną wadą: (1) klient ponosił ryzyko walutowe, samo w sobie niedopasowane do długotrwałej relacji kredytowej, (2) ryzyko to było pogłębione ustalaniem przez sam bank kursu służącego do przeliczania kwot spłat (a często i wypłat) kredytu, (3) banki informowały nienależycie (lub wcale) o tym ryzyku.
Umowy nie ma.
Uwzględniając wadliwość takich umów sądy w pierwszym okresie kredyty „odfrankowiały”, czyli eliminowały mechanizm walutowy z umowy pozostawiając umowę w mocy wg schematu: kwota uruchomiona w PLN, oprocentowana według stawki LIBOR plus marża odsetkowa banku. Od końca 2019 roku sądy oswoiły się z możliwością upadku całej umowy, a w konsekwencji „odfrankowienie” odeszło do przeszłości.
Jest dobrze …
Aktualny obraz sporów bankowych, to niskie opłaty sądowe, brak przywilejów bankowych (poza wpisem do BIK nic nie grozi za wstrzymanie spłacania rat), żądać ustalenia w sentencji wyroku, że umowa jest nieważna można, a nawet trzeba, kto płacił raty w CHF, dostaje zwrot w CHF, co przy aktualnym kursie CHF w okolicach 4,60 okazuje się bardzo dobrą lokatą, o uzupełnianiu umowy kursem NBP mało kto pamięta. W efekcie stwierdzeniem nieważności kończy się blisko 100 % spraw.
czy źle?
Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Po pierwsze, czas trwania sprawy jest długi lub bardzo długi, a w każdym razie nieprzewidywalny (sprawa trwająca dwa lata to ekspres, a dobra połowa spraw, które trafiły do sądów np. w roku 2017 ciągle nie doczekała się rozstrzygnięcia). Po drugie prawie 100 % pewności, to nie 100 %, co w połączeniu z czasem oczekiwania na rozstrzygnięcie oznacza często psychiczne obciążenie nie do zniesienia. Po trzecie, niektóre drugorzędne aspekty tych sporów oceniane bywają przez sądy w sposób trudny do zrozumienia nie tylko dla klienta, ale również dla prawnika. W takich to drugorzędnych kwestiach TSUE miał okazję wypowiadać się w mijającym roku.
Trybunał po raz trzeci.
Trybunał przesądził w grudniu, że odsetki za opóźnienie zwrotu rat zapłaconych przez konsumenta powinny być naliczane przez cały czas trwania sporu. Jeżeli proces trwa od 2017 roku mówimy tu o kilkudziesięciu procentach wartości sprawy. Trybunał zajął się w tym samym czasie drugą stroną rozliczeń nieważnej umowy, czyli roszczeniami banku i wskazał, że nie mogą się one przedawniać w sposób uprzywilejowany, a więc trzeba liczyć bieg terminu przedawnienia tak jak wynika to z ogólnych zasad kodeksu cywilnego. Problem (dla banków) w tym, że ogólne zasady przedawnienia były zawsze bardzo rygorystycznie wykładane przez Sąd Najwyższy. Dość wskazać, że przedawnienie miało biec nawet wtedy gdy strona nie mogła wiedzieć, że umowa jest nieważna, a świadczenia umowne podlegają zwrotowi.
Konsumencie po co ci pozew?
Zarówno problem odsetek (liczonych dla klienta), jak i przedawnienia (roszczeń banku) SN próbował rozwiązać wymagając składania przez konsumenta, który już przecież złożył pozew o stwierdzenie nieważności umowy, żeby potwierdził, że zna skutki tej nieważności. Wymóg takiego oświadczenia oznaczał ustaleniu późnego terminu liczenia i odsetek, i terminu przedawnienia, częstokroć przesuniętego o kilka lat w stosunku do ogólnych reguł kodeksu cywilnego. Oczywiście było to korzystna sytuacja dla banków, które przedłużają procesy, starając się dowieźć jak największy portfel tych kredytów do końca okresu zapadalności. Właśnie te dodatkowe oświadczenia konsumenta Trybunał odrzucił jako konstrukcję sztuczną i kontrproduktywną dla ochrony praw konsumenta.
Dopełnienie obrazu.
Trybunał zajął się w tym roku nietypowymi przypadkami, w których ryzyko przegranej jest dużo większe niż w standardowej sprawie frankowej: pracownikiem banku, który oferował te kredyty (i sam taki zaciągnął), a także małżonkiem przedsiębiorcy zaciągającym wraz z nim kredyt (częściowo) gospodarczy. Przypadki te choć rzadkie, mają duże znaczenie dla oceny przez konsumentów ryzyka prawnego, bo ciągle wiele osób obawia się, że taka czy inna okoliczność okaże się w oczach sędziego dyskwalifikująca. Trybunał potwierdził, że zarówno pracownik banku, jak również małżonek przedsiębiorcy są konsumentami podlegającymi pełnej ochronie; w tym drugim przypadku okazało się nawet, że statusem konsumenta cieszy się również przedsiębiorca jako współkredytobiorca z osobą nieprowadzącą działalności gospodarczej.
Koniec epoki.
Co dalej? Wydaje się, że z końcem 2023 roku stoimy na końcu pewnej epoki. O ile okres do końca roku 2019 można by określić „heroicznym”, okres 2020-2023 – czasem pracy organicznej, to rozpoczynający się rok 2024 powinien przynieść okres stosowania prawa Unii w zakresie ochrony konsumenta. Skąd ten optymizm?
Po pierwsze, TSUE odpowiedział ostatnio na cały szereg pytań drugorzędnych wprawdzie, ale istotnych dla świadomości konsumentów i orzecznictwa sądów. Mówiąc w skrócie: nie zostało zbyt wiele pola dla kolejnych pytań. Pytania są i będą, ale co do kwestii bardziej trzeciorzędnych, istotnych dla mniejszej ilości spraw. Obecnie należy spodziewać się w polskich sądach raczej recepcji tegorocznego orzecznictwa TSUE niż kolejnych pytań. Recepcja ta może nie będzie natychmiastowa i nie zawsze będzie przebiegać liniowo, ale będzie. Dość wskazać, że po wyroku SN z października, w którym małżonka przedsiębiorcy została jednak potraktowana jako przedsiębiorca, przyszedł wyrok z grudnia, w którym SN stwierdził nieważność kredytowania dużej nieruchomości komercyjnej.
Po drugie, banki już dziś utworzyły rezerwy na około 60-80 % i więcej portfeli tych kredytów, a można spodziewać się dalszego zwiększania tych rezerw. To oznacza, że banki liczą się z wadliwością tych umów. Należy więc oczekiwać, że dotychczasowa strategia procesowa polegająca na zaskarżaniu wszystkiego i zawsze odchodzić będzie do przeszłości, jako nie odstraszająca kolejnych konsumentów, a generująca potężne koszty procesowe i odsetkowe. Wydaje się przy tym, że atrakcyjność ugód oferowanych przez banki spadnie w oczach konsumenta, który z jednej strony będzie mógł liczyć na więcej w sądzie, a z drugiej dowie się od swojego prawnika, że ugoda zawierana, w celu sanowania nieważnej umowy jest na gruncie prawa polskiego niedopuszczalna.
Może ustawę?
Łyżkę dziegciu? Proszę bardzo. W przestrzeni politycznej pojawi się pewnie projekt ustawy rozwiązujący problem kredytów „frankowych” albo przez ustawową konwersję, albo przez wsparcie mechanizmu zawierania ugód przez banki, co przy słabości konstrukcyjnej obecnych ugód jest mocno prawdopodobne. Jednak ustawa, o czym wielokrotnie wspominał Trybunał, musi pozostawić furtkę dla tych konsumentów, którzy chcą dochodzić swoich pełnych praw w sądzie. Dodatkowo, potraktowanie w ustawie ugód frankowych lepiej niż innych ugód sanujących nieważne umowy może wywołać wątpliwości co do zgodności z zasadą równoważności (równości sankcji za naruszenie prawa krajowego i prawa unijnego) i stać się kanwą pytania do TSUE.
Zamiast puenty – cytat.
Dlaczego musiało upłynąć kilkanaście lat od pierwszego wyroku stwierdzającego nieuczciwość tych umów? Dlaczego ciągle zdecydowana większość spośród 750 tysięcy umów kredytowych nie została podważona? Wiele wyjaśnia wypowiedź prof. Ewa Łętowska sprzed blisko ośmiu lat. To zresztą po części również odpowiedź na pytanie dlaczego te umowy w ogóle były oferowane.
„Na samym progu transformacji była konieczność przełamania dyskursu prawniczego, ukształtowanego w latach 1945–1988. Transformacja wymagała bowiem zerwania z nastawieniem charakteryzującym myślenie polskich prawników wychowywanych w przekonaniu, że co dobre dla jednostki gospodarki uspołecznionej, automatycznie musi być dobre dla ogółu, a przez to i dla pojedynczej jednostki – konsumenta.
Sędziowie sami wychowani w posłuszeństwie wobec opresji, jakie ich spotykają jako konsumentów, nie potrafią zdobyć się na wysiłek interpretacyjny, sądząc, że przewaga organizacyjna, informacyjna, finansowa wspierająca profesjonalistę jest okolicznością faktyczną, prawnie nierelewantną. Charakterystyczne, że to ciągle ta sama postawa co przed transformacją, tyle że o różnej genezie.
Ochrona słabszego jest ochroną jego wolności (wyboru i autonomii na rynku, gdy dotyczy ochrony konsumenta), a nie tylko protekcjonistycznie ujmowanych interesów ekonomicznych. Ci, którzy mają nam sprzedać lub świadczyć to, czego akurat niezbędnie potrzebujemy – czy to będzie wypłata pieniędzy z bankomatu, czy pomoc medyczna – mają nad nami władzę, tu – ekonomiczną. Władza profesjonalisty nad konsumentem wynika z jego lepszego poinformowania, znajomości rynku i towaru, którym handluje, z lepszej organizacji, a także z tego, że ma więcej czasu i pieniędzy na przetrzymanie sporu. Umowa z silniejszym tylko powiększa jego przewagę, bo słabszy nie ma jak i czym przekonać go w czasie pertraktacji do korzystniejszej treści umowy. To godzi nie tylko w interesy, ale też wolność słabszego (do uczestnictwa na rynku, ale nie tylko – czasem w wolność w ogóle). I mimo że umowa jako taka kojarzy się z cechami właściwymi demokracji: dobrowolnością, pertraktacjami, porozumieniem czy kompromisem, paradoksalnie jest ona prawnym instrumentem wzmocnienia silniejszego partnera. A więc przez to staje się narzędziem zniewolenia. Dlatego zresztą nie mają racji ortodoksyjni apologeci braku jakiejkolwiek regulacyjnej aktywności państwa poprzez prawo, jakoby swoboda umów w żaden sposób nie zagrażała wolności na rynku. Można bowiem uznać to za paradoks, ale umowy, negocjacje – instrumenty pozornie demokratyczne i koncyliacyjne – są świetne i pożądane politycznie, prawnie, społecznie, jeżeli siła i determinacja negocjacyjna obu stron są mniej więcej równe. Gdy ze względów systemowych jest inaczej – to umowa staje się trucizną wolności.
Rozdźwięk między sferą powinności prawa i jego bytem jest wywołany postępującą „wirtualizacją” prawnej ochrony: coraz trudniej jest ją efektywnie uzyskać w pewnych kategoriach spraw. A ten, kto ją musi zainicjować w obronie własnego prawa, staje się słabszym „na wejściu” – wobec tego, kto nie potrzebuje poszukiwać pomocy sądu. Pobłażanie i tolerancja dla niektórych naruszeń prawa powoduje bowiem, że ofiara tych naruszeń (poszkodowany) musi wręcz „wydrzeć” to, co mu prawo teoretycznie gwarantuje. Aby uzyskać „swoje prawo”, musi się nastawić już nie tylko na „walkę o prawo”, lecz czasochłonne (czas jest jego głównym wrogiem) „wyszarpywanie” prawa. Z kolei jego przeciwnik procesowy (nawet gdy jest nim teoretycznie równoprawna strona umowy lub zobowiązania, a więc gdy brak tu stosunku podporządkowania) liczy, że poszkodowany nie pokona ryzyka procesowego, nie podoła trudnościom sporu i po prostu z niego zrezygnuje. To rodzi u silniejszego pokusę skorzystania z tego dodatkowego handicapu i ośmiela do naruszenia prawa i korzystania z niego przy bezsilności drugiej strony.
Wymierzanie sprawiedliwości jest jednym z podstawowych atrybutów państwa i fundamentem jego relacji z obywatelami opartych na zaufaniu (art. 2 Konstytucji). Jeżeli prawo coś przyznaje (teoretycznie), zaś wymiar sprawiedliwości (praktycznie) nie gwarantuje uzyskania merytorycznego, porządnie przygotowanego i uzasadnionego wyroku w przyzwoitym czasie, bez nadzwyczajnych wysiłków i kłopotów z jego wyegzekwowaniem, wówczas tego rodzaju sytuacja sama w sobie staje się czynnikiem destrukcji zaufania między jednostką i państwem.
Trudno też żywić aprobatę dla opatrywania chwalebną etykietą „powściągliwości sędziowskiej” zamiłowania redukowania rozumowań prawniczych do powierzchownej wykładni językowej (połączonej z rozumowaniem a contrario i uwiądem wykładni systemowej i funkcjonalnej). Teoretycy prawa krytykują dominację statycznej wykładni językowej wręcz wypierającej inne metody odnajdywania sensu i znaczenia prawa. Na dodatek czym innym jest naganny aktywizm sędziowski (wkraczanie w sferę zastrzeżoną dla ustawodawcy i polityki), a czym innym godna pochwały inwencja i sprawność interpretacyjna. Tymczasem dominująca wykładnia językowa, nierzadko w wersji zmitologizowanej, ma charakter zamykający i ekskluzywny: prowadzi do wykluczenia przez sąd innych możliwości interpretacyjnych niż czysto językowe i uznania ich za wyłączną i pierwszą akceptowalną możliwość rozstrzygnięcia. Tymczasem to właśnie wykładnia systemowa czy wyprowadzana z sensu regulacji – scalają, otwierają na system prawa, umożliwiają realizację jego celów jako całości, dochowanie wierności wymaganiu użytecznego skutku (prawa unijnego) i nakazywanej przez prawa człowieka zasadzie efektywności ochrony prawa i sądu” (cytat za: E. Łętowska, Wirtualizacja sądowej ochrony słabszych, Warszawa 2016).
dr Mariusz Korpalski, radca prawny,